TEN dzień: poród!

Zanim jednak dojdzie co do czego - zastanawiam się kiedy TO nastąpi. Dwa tygodnie przed terminem zaczynam denerwować się tym faktem. Torba spakowana, pokój urządzony, miśki z karuzeli fruwają tyłkami do góry i czekają. Teoretycznie Kazik może już do nas wychodzić. Czuję że mu niewygodnie i ciasno, nie ma się nawet jak obrócić, a próby przesunięcia kończyn powodują niezły ból u mnie i wściek w środku nocy.
Zaczynam odczuwać nacisk na dół macicy, tak jakby nasz syn postanowił jednak się wydostać z zza małego środowiska, pachwiny bolą, biodra promieniują na całe ciało, bóle miesiączkowe obecne, po schodach na nasze drugie piętro z dnia na dzień bardziej się wciągam niż wchodzę, z podłogi mojego samochodu to już nic nie podniosę bo się nie schylę, a skurcze mendy jedne nadal nie nadchodzą. Co jest grane, przecież mogłoby się już zacząć?

No ile można być taką grubą kluchą, która nie ma na nic siły, w dodatku nie może zjeść niczego na co ma ochotę i dostaje świra gdy dzieciak szaleje i jeszcze większego gdy tego nie robi?
Zastanawiam się czy rozpoznam skurcze, czy odejdą mi wody, czy może ten obrzydliwy czop o którym tyle się mówi, czy zwyczajnie - w dniu terminu będę musiała stawić się na izbie przyjęć na indukcję porodu, która jest stosowana w wypadku ciąży cukrzycowej, ze względu na szybko starzejące się łożysko. Kwestia zakładania cewnika-balonika, wlewania oksytocyny i wywoływania porodu nie przemawia do mnie, szczególnie że spodziewam się, że jeśli do niej dojdzie to znając życie potrwa to minimum kilka dni.
Dlatego namawiam Kazika, w myślach oraz na głos, aby zechciał wyskoczyć do nas jeszcze w lutym.
Szpital
Szpital wybieram właściwie na początku ciąży - mój wybór pada na Żelazną, ze względu na dobre opinie krążące wśród znajomcyh, ale i w zakamarkach internetu. Im jednak bliżej końca ciąży tym więcej mam wątpliwości, głównie związanych z tym że w terminie mojego porodu tych porodów zwykle jest sporo (luty/marzec to niezły ruch w interesie!) i że istnieją spore szanse, że zostanę w najmniej oczekiwanym momencie odesłana gdzie indziej. Tak więc gorączkowo zaczynam szukać alternatywy.
Właściwie nie wiem czemu decyduję się na Inflancką - gnana jakimś instynktem, wybieram spośród wspomnianej Żelaznej, Starynkiewicza oraz Orłowskiego. W ostatniej możliwej chwili nachodzi mnie taka myśl, a ponieważ wyznaję zasadę że jakakolwiek myśl jest lepsza od żadnej - postanawiam się jej trzymać. Od 36 tygodnia muszę jeździć na regularne KTG, tak więc postanawiam jeździć tam właśnie.
Szpital nie ma zaktualizowanej strony internetowej (powiedzmy sobie szczerze - nie ma żadnej funkcjonującej w ogóle), ale za to posiada numer na infolinię. Jak jest z infolinią - wiadomo, ale nie poddaję się i w końcu uzyskuję połączenie. Okazuje się że pani odpowie mi na wszystkie pytania. Dzięki temu nie tylko zapisuję się na konkretny termin i godzinę KTG, ale dowiaduję również o warunkach szpitalnych, warunkach porodu itp. Jeśli ten nie zacznie się samoistnie, to w dniu terminu mam się stawić ze wszystkimi dokumentami i wynikami badań oraz torbą na izbie przyjęć - do indukcji. Pasków cukrzycowych nie otrzymam, muszę zapewnić je sobie na czas pobytu w swoim zakresie, ale obejmie mnie dieta cukrzycowa - pani jednak napomyka że warto mieć jeszcze "coś tam swojego". Ponieważ równolegle z cukrzycową mam dietę wegetariańską, to już tymbardziej "coś tam swojego" powinno zaistnieć... Niewiele dowiaduję się na temat wymaganej wyprawki ("sprawdzi sobie pani na stronie jakiegoś innego szpitala"), ale postanawiam jechać na KTG i zobaczyć jak to wszystko wygląda.

KTG odbywa się w przychodni przyszpitalnej, tak więc nie mam szans obejrzeć wcześniej izby przyjęć. Przychodnia jest przestronna, jasna, z elementami pomarańczu, z wygodnymi skórzanymi fotelami (pomarańczowymi oczywiście). Na KTG zaprasza miła pani pielęgniarka, do przestronnego gabinetu z 4 stanowiskami - każde łóżko oddzielone jest od innych zasłonkami, panuje atmosfera intymności i szacunku. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to niezbyt miły lekarz opisujący badanie, ale świat nie jest przecież doskonały.
Ostatni tydzień
Ostatnie dni są najgorsze. Nie tylko ze względu na ogólne poddenerwowanie i oczekiwanie na poród i sam jego fakt. Z dnia na dzień robi się coraz ciężej, zawartość brzucha naciska na podbrzusze i wszystko co się tam znajduje, nigdy nie wiem czy muszę iść do toalety czy tylko mi się wydaje, z dnia na dzień przestaję móc się schylić i sięgnąć do podłogi, nawet wstanie z kanapy jest trudne - stawy się rozluźniają, a jednocześnie rozszerzają i bolą, nie mogę wytrzymać z powodu bólu pachwin, miednicy, bioder, krzyża, nawet dłoni. Nie chcę zamieniać się w jęczącą i biadolącą kulę nieszczęścia, ale trochę tak się czuję.
Wypróbowuję chyba wszystkie znane mi domowe metody na przyspieszenie porodu (no może poza tymi związanymi z różnymi potrawami, nadal raczej przestrzegam diety cukrzycowej), ale nic nie działa, a jedynym efektem jest moje zmęczenie i jeszcze mniejsza możliwość poruszania się. Nagle po prostu bycie staje się problemem. I do tego stres związany z tym jak to będzie w trakcie porodu, jak będzie po porodzie, lęk o to czy Kazik na pewno jest zdrowy i kiedy w końcu go zobaczymy...
Dramat!
Symptomy
W 39 tc odwiedzamy naszą panią ginekolog, która podczas badania postanawia namówić Kazika do powolnego opuszczania brzucha - wstępny masaż szyjki macicy jest bardzo bolesny i sprawia że naprawdę zaczynam bać się porodu! Leżąc na fotelu pocę się, płaczę i jestem cała czerwona. Badanie do przyjemności nie należy. Ale faktycznie coś zaczyna się dziać, całą noc mam skurcze, brzuch pręży się i twardnieje, odchodzi chyba pierwsza część czopu. Myślę że coś zacznie się dziać, ale niestety - rano objawy ustępują i rozpoczyna się najgorszy okres poddenerwowania. Nie mogę wygodnie siedzieć ani leżeć i wszystkie objawy ostatniego tygodnia w zależności od dnia są silniejsze lub silne nie do wytrzymania.
Końcówka 40 tygodnia to przeziębienie - podwyższenie temperatury, zupełne zmęczenie i chwilowe skoki cukru powiązane ze skokami ciśnienia i tętna.
W czwartek i piątek Kazik postanawia być spokojniejszy, chyba ze względu na choróbsko męczące mamę, a ja nadal nie mogę się go doczekać, ale przesypiam większość dni.
Jedziemy na Izbę Przyjęć
Dwa dni przed terminem przez połowę czasu mecze się ze skurczami i twardniejącym brzuchem, nie jestem w stanie wziąć nawet prysznica bez pomocy. Jednak rano wszystkie objawy mijają i dzień przed wstaje tak zestresowana, ze czyszczę ponownie cale mieszkanie, zmywam, szoruje, piorę a nawet prasuje. Po kilku godzinach takiej nadaktywności mieszkanie jest gotowe na moje ewentualne go opuszczenie a ja opadam z sil. Stres powoduje ze nie jestem w stanie nawet rozmawiać przez telefon, niesamowicie boje się tego co ma nadejść choć jednocześnie chce żeby Kazik w końcu znalazł się poza brzuchem. Niemal wariuje. Jednak 29 lutego mija bez jakiejkolwiek akcji, wręcz z ustąpieniem wszystkich objawów - i nie ma już przebacz, następnego dnia musze zjawić się na Izbie Przyjęć. W poniedziałek dzwonię na IP aby dowiedzieć się o której mam się stawić we wtorek 1 marca 2016 - tego dnia mija ostateczny termin w którym miałam rodzić naturalnie i zgodnie z przykazaniem lekarza prowadzącego muszę zgłosić się na indukcję porodu.
1 marca


Przed 22 koniec próby indukcji, zakończony zupełnym brakiem sukcesu, po badaniu które stwierdza ze z szyjką też się nic nie dzieje przechodzę na oddział patologii z informacją że następnego dnia poczekamy na rozwój wydarzeń.
Na oddziale 3osobowe sale z oddzielnymi łazienkami, warunki niezłe, choć warto pamiętać o tym że po każdym badaniu może dojść do krwawienia i mieć ze sobą zapas wkładek lub podpasek.
2 marca


W międzyczasie zmienia się dyżur położnych i przejmuje mnie kolejna, z którą chętnie kontynuowałabym poród do końca. Po 13 przychodzi lekarz na przebicie pęcherza - podczas wewnętrznego badania ginekologicznego wprowadza narzędzie i przebija powłokę. Zajmuje to trochę czasu, szyjka jest nierozwarta i długa co jest problematyczne (przebijanie odbywa się zwykle przy zgładzonej szyjce i minimum 2 cm rozwarcia) ale w końcu jakoś idzie i czuję jak spomiędzy nóg wylewa mi się potok gorącego płynu. Położna naciska pupę dziecka i wyciska ze mnie jak najwięcej się da. Po tym zabiegu zostaję na łóżku, z podkładami między nogami, z cieknącymi wodami i czekam na skurcze.


Około 20.35 przychodzi lekarz i bez ogródek przedstawia mi sytuację - z każdym moim skurczem tętno dziecka zanika, muszę zgodzić się na cesarkę.
Wszystko dzieje się błyskawicznie - dostaję dokumenty do podpisu, zdejmuję swoją koszulę i zakładam szpitalną, położna zakłada mi cewnik i wiezie na salę operacyjną a tata Kazika w tym czasie pakuje nasze rzeczy. Na sali operacyjnej muszę wejść na stół oraz wytrzymać na nim z wypiętym kręgosłupem do znieczulenia co jest niełatwe bo oksytocyna zaczęła właśnie działać na całego i mam skurcz za skurczem. Po zastrzyku między kręgi zostaję położona na plecach, przed twarzą stawiają mi parawan, umieram ze strachu o Kazika i płaczę. Na szczęście u szczytu głowy staje anestezjolog który rzeczowo i spokojnie tłumaczy mi każdy kolejny krok. Nie czuję nic do szyi, w klatce piersiowej ogromny ucisk, zawroty głowy są nieporównywalne z żadnymi innymi, przestaję słyszeć Zostaje rozkrojona niemal natychmiast i czuję jak lekarze wyjmują Kazika na zewnątrz ale go nie słyszę. Po chwili dobiega mnie cichy kwik i nad parawanem widzę ciałko mojego chłopca: "wszystko w porządku, dziecko żyje". Wpadam w spazmatyczny ryk, nie mogę powstrzymać łez, zaczynam się dusić i dostaję tlen.

0 komentarze: