Dzień 0
Nic nie przynosiło efektów, raz się niemal udało ale po
kilku tygodniach nadszedł spóźniony okres i mimo zapewnień że to się często
zdarza – głęboko przeżyłam tę stratę.
Lekarka zasugerowała odpuszczenie albo rozpatrzenie innych
możliwości. Mimo tego staraliśmy się kolejny rok, w trakcie którego było coraz
gorzej. Ostatecznie nadeszło odsunięcie, rozwarstwienie relacji i rozwód.
Pogodziłam się z myślą że dzieci mieć nie będę, nigdy nie były one moje marzeniem w obliczu
obawy o nieumiejętność bycia matką, jednak ta nowa myśl smakowała gorzko.
Człowiek jednak przywyknie do wszystkiego.
Zaczęłam budować swoje życie na nowo, próbowałam z kim innym,
nie udało się, za to nauczyłam się żyć szczęśliwie sama ze sobą. Nie można
gorzknieć w wieku lat 30 i wykrzywiać ust w grymasie z tego powodu, że nie ma
się swojej drugiej połówki. Drugie
połówki nie istnieją. Dopóki nie zrozumiemy że sami w sobie stanowimy od
zawsze zintegrowaną całość, nie będziemy w stanie prawidłowo funkcjonować.
Tak więc budziłam się w sobotnie poranki pełne słońca i
uśmiechałam do lustra, z radością natarczywie szorowałam całe mieszkanie,
paliłam ulubione papierosy na balkonie, myłam samochód lub coś przy nim
naprawiałam a wieczorami wybierałam się na długie przejażdżki. Byłam wolna i
szczęśliwa sama ze sobą. Świadoma wad i niedoskonałości, ale w końcu na tyle
dorosła aby wiedzieć że nie przeszkadzają mi w życiu tak jak mi się wydawało w
wieku lat 15tu – w końcu z dużym tyłkiem też można szybko jeździć i czuć wiatr
na twarzy, źle układające się włosy też nie muszą być jakimś koszmarem,
wystarczy założyć odpowiednią czapkę, a za krótkie paznokcie pomalować
zwodniczo ciemnym lakierem.
Aż któregoś wieczoru spotkaliśmy się aby powiedzieć sobie,
że nie możemy już nigdy utrzymywać ze sobą kontaktu, bo po rozstaniu to jednak
zbyt odległe, bolesne i nie na miejscu. Do tej rozmowy wypiliśmy dostatecznie dużo niezłego wina i następnego dnia rano
obudziliśmy się raczej z kacem moralnym.
Jakoś tak niedługo wcześniej zaczęła mi niedomagać tarczyca
i mimo nieustannie regularnych treningów przytyłam w miesiąc chyba z 5 kilo, co
było zaskakujące i trochę tragiczne w obliczu zbliżających się ciepłych dni. No
bo jak to, słońce za oknem, ja od wielu miesięcy przebiegam na skrzypiącym
orbitreku miliardy kilometrów, doprowadzając hałasem gruchota okolicznych
sąsiadów do furii, a tu jakaś oponka na brzuchu? No skąd? Postanowiłam iść do
lekarza i porobić badania.
Mniej więcej 3 tygodnie po winnej nocy był panieński mojej
przyjaciółki. Baloniki, róż, królicze
uszka, różdżka wróżki, piękna przyszła Panna Młoda, domówka w kameralnym
gronie, wszystko było niemal idealne. Do ideału brakowało jednak kilku kieliszków,
jakoś alkohol mi nie wchodził!!! Byłam okrutnie pijana i jednocześnie nie
mogłam pochłonąć więcej niż – jedno piwo bezalkoholowe, lampkę szampana i
kieliszek wina. Ja!!! Dla mnie wino nie miewało ograniczeń! No cóż,
najwidoczniej nie był to odpowiedni wieczór, nadrabiałam więc papierosami.
Następnego dnia, w niedzielę, zadzwonił do mnie Danny i
chyba przywiózł mi colę na wytrzeźwienie gdy usłyszał mój głos – słowem: dawno
nie miałam takiego kaca. Nie byłam w stanie usiedzieć prosto na taborecie w kuchni.
Ewidentnie zatrucie, bo cóż by innego. Po jego wyjściu wzięłam jeszcze ze dwa
łyki coli i poszłam to wszystko przespać.
Miewacie czasami sny o których wiecie że są prawdziwe? No
cóż, ja też niezbyt często. Tym razem jednak było inaczej. Przyśniła mi się
jasna kuchnia - to jeszcze zrozumiałe, w końcu lubię gotować, moja ówczesna
kuchnia była na to zbyt mała, marzyłam o większej powierzchni i powrocie do
pichcenia. Jednak w pewnym momencie odeszłam od kuchenki i podeszłam do
wysokiego krzesełka w którym siedział mały człowiek ze śliniakiem i zaczęłam do
niego mówić. I WIEDZIAŁAM że to moje dziecko. Obudziłam się jednocześnie
spadając z łóżka i krzycząc „o fuck!”.
Niewiele myśląc ubrałam się, nawet nie próbując doprowadzić
moich skacowanych włosów do ładu, wpakowałam się do samochodu i pojechałam do
pobliskiego Tesco, jednocześnie licząc.
Tamtej nocy nie mogło do niczego dojść (abstrahując od
miliardów razy gdy się staraliśmy i wyroku „nie da się mieć dziecka”), bo przecież uważaliśmy i bo przecież to powinien
być tydzień po owulacji i w ogóle to abstrakcyjne i może jednak zawrócę do domu
i pójdę spokojnie spać.
Na wszelki wypadek kupiłam jednak test. A właściwie trzy
różne. W poniedziałek obudziłam się bladym świtem i poszłam sikać. Po dwóch
minutach zaczęłam krążyć wokół testów i z ulgą stwierdziłam że każdy z nich
pokazuje jedną kreskę. No cóż – jestem pojebana, kto by robił takie rzeczy na
podstawie snów?
Zaczęłam na spokojnie szykować się do pracy i pewnie po
prostu bym do niej pojechała, gdyby nie to że podczas malowania rzęs mascara
wypadła mi z dłoni i spojrzałam na szafkę stojącą przy umywalce – zostawiłam na
niej jeden z testów. Gdy spojrzałam na niego pod tym kątem, zauważyłam że ma jakąś dziwną rysę. Wzięłam go do ręki i
poszłam do kuchni – stojąc pod oknem zobaczyłam że promienie słońca powodują,
że wygląda jakby była na nim delikatnie zarysowana kreska numer dwa!!! Rzuciłam
się do kosza, wyjęłam z niego poprzednie dwa testy i okazało się że mają
podobną skazę. Zamiast do pracy pojechałam najpierw na badanie krwi.
Po południu odebrałam wyniki, wskazujące na mocną
niedoczynność tarczycy (to te sprzed jakiegoś czasu) i kolejne, na 5 tydzień
ciąży.
Co wyprawiałam tego wieczoru nie będę sobie ani innym
przypominała. Przyjaciółka musiała długo słuchać mojego ryku zanim zrozumiała
co się stało. Ostatecznie ubrałam się i taka zaryczana, zapuchnięta, chyba nawet w byle jakim dresie, stanęłam
na progu przyszłego ojca Kazika, aby oświadczyć mu że wiem że już mieliśmy się
nie widywać, ale może to nie taki dobry pomysł bo jestem w ciąży.
Nie da się opisać tego, jakim szokiem jest wiadomość o ciąży
gdy myślisz że już nie będziesz mieć dzieci. Nie chodzi o niechęć, ale nie ma
też ogromnego wybuchu radości. Jest głównie strach, niepewność i
niedowierzanie. Mi te uczucia towarzyszyły pełne trzy miesiące, zanim minął
czas największej szansy na poronienie i trochę się uspokoiłam. Na radość trzeba naprawdę długo zaczekać.
0 komentarze: