TEN dzień: poród!
Kilka miesięcy przygotowań - ciała, psychiki, otoczenia. A i tak w 9 miesiącu szaleństwo - jak to będzie, co to będzie, jak rozpoznać, kiedy nastąpi, co wtedy robić, jak nie zwariować, a najlepiej - jak to przespać i obudzić się z grzecznym, odchowanym, dużym i niewymagającym dzieckiem u boku?Zanim jednak dojdzie co do czego - zastanawiam się kiedy TO nastąpi. Dwa tygodnie przed terminem zaczynam denerwować się tym faktem. Torba spakowana, pokój urządzony, miśki z karuzeli fruwają tyłkami do góry i czekają. Teoretycznie Kazik może już do nas wychodzić. Czuję że mu niewygodnie i ciasno, nie ma się nawet jak obrócić, a próby przesunięcia kończyn powodują niezły ból u mnie i wściek w środku nocy.
Zaczynam odczuwać nacisk na dół macicy, tak jakby nasz syn postanowił jednak się wydostać z zza małego środowiska, pachwiny bolą, biodra promieniują na całe ciało, bóle miesiączkowe obecne, po schodach na nasze drugie piętro z dnia na dzień bardziej się wciągam niż wchodzę, z podłogi mojego samochodu to już nic nie podniosę bo się nie schylę, a skurcze mendy jedne nadal nie nadchodzą. Co jest grane, przecież mogłoby się już zacząć?
Pierwszego dnia 38 tygodnia na KTG pielęgniarka mówi: "pójdzie pani teraz do pana doktora, zapis jest w normie, ale skurcze jeszcze nie występują, a pewnie by pani już chciała?". Pewnie że bym chciała, myślę sobie, ale bez takiego ostatecznego przekonania, bo z drugiej strony poród, krew, nieczystości, łzy i przeciskanie arbuza przez cytrynę... Ale tydzień później bardzo chcę zobaczyć choć cień po tych skurczach, bo normalnie nie mam już sił.
No ile można być taką grubą kluchą, która nie ma na nic siły, w dodatku nie może zjeść niczego na co ma ochotę i dostaje świra gdy dzieciak szaleje i jeszcze większego gdy tego nie robi?
Zastanawiam się czy rozpoznam skurcze, czy odejdą mi wody, czy może ten obrzydliwy czop o którym tyle się mówi, czy zwyczajnie - w dniu terminu będę musiała stawić się na izbie przyjęć na indukcję porodu, która jest stosowana w wypadku ciąży cukrzycowej, ze względu na szybko starzejące się łożysko. Kwestia zakładania cewnika-balonika, wlewania oksytocyny i wywoływania porodu nie przemawia do mnie, szczególnie że spodziewam się, że jeśli do niej dojdzie to znając życie potrwa to minimum kilka dni.
Dlatego namawiam Kazika, w myślach oraz na głos, aby zechciał wyskoczyć do nas jeszcze w lutym.
Szpital
Szpital wybieram właściwie na początku ciąży - mój wybór pada na Żelazną, ze względu na dobre opinie krążące wśród znajomcyh, ale i w zakamarkach internetu. Im jednak bliżej końca ciąży tym więcej mam wątpliwości, głównie związanych z tym że w terminie mojego porodu tych porodów zwykle jest sporo (luty/marzec to niezły ruch w interesie!) i że istnieją spore szanse, że zostanę w najmniej oczekiwanym momencie odesłana gdzie indziej. Tak więc gorączkowo zaczynam szukać alternatywy.
Właściwie nie wiem czemu decyduję się na Inflancką - gnana jakimś instynktem, wybieram spośród wspomnianej Żelaznej, Starynkiewicza oraz Orłowskiego. W ostatniej możliwej chwili nachodzi mnie taka myśl, a ponieważ wyznaję zasadę że jakakolwiek myśl jest lepsza od żadnej - postanawiam się jej trzymać. Od 36 tygodnia muszę jeździć na regularne KTG, tak więc postanawiam jeździć tam właśnie.
Szpital nie ma zaktualizowanej strony internetowej (powiedzmy sobie szczerze - nie ma żadnej funkcjonującej w ogóle), ale za to posiada numer na infolinię. Jak jest z infolinią - wiadomo, ale nie poddaję się i w końcu uzyskuję połączenie. Okazuje się że pani odpowie mi na wszystkie pytania. Dzięki temu nie tylko zapisuję się na konkretny termin i godzinę KTG, ale dowiaduję również o warunkach szpitalnych, warunkach porodu itp. Jeśli ten nie zacznie się samoistnie, to w dniu terminu mam się stawić ze wszystkimi dokumentami i wynikami badań oraz torbą na izbie przyjęć - do indukcji. Pasków cukrzycowych nie otrzymam, muszę zapewnić je sobie na czas pobytu w swoim zakresie, ale obejmie mnie dieta cukrzycowa - pani jednak napomyka że warto mieć jeszcze "coś tam swojego". Ponieważ równolegle z cukrzycową mam dietę wegetariańską, to już tymbardziej "coś tam swojego" powinno zaistnieć... Niewiele dowiaduję się na temat wymaganej wyprawki ("sprawdzi sobie pani na stronie jakiegoś innego szpitala"), ale postanawiam jechać na KTG i zobaczyć jak to wszystko wygląda.
Szpital był odnowiony w zeszłym roku i standardem przypomina bardziej prywatną klinikę - to moje pierwsze wrażenie, kontrast po doświadczeniu z innymi szpitalami.
KTG odbywa się w przychodni przyszpitalnej, tak więc nie mam szans obejrzeć wcześniej izby przyjęć. Przychodnia jest przestronna, jasna, z elementami pomarańczu, z wygodnymi skórzanymi fotelami (pomarańczowymi oczywiście). Na KTG zaprasza miła pani pielęgniarka, do przestronnego gabinetu z 4 stanowiskami - każde łóżko oddzielone jest od innych zasłonkami, panuje atmosfera intymności i szacunku. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to niezbyt miły lekarz opisujący badanie, ale świat nie jest przecież doskonały.
Ostatni tydzień
Ostatnie dni są najgorsze. Nie tylko ze względu na ogólne poddenerwowanie i oczekiwanie na poród i sam jego fakt. Z dnia na dzień robi się coraz ciężej, zawartość brzucha naciska na podbrzusze i wszystko co się tam znajduje, nigdy nie wiem czy muszę iść do toalety czy tylko mi się wydaje, z dnia na dzień przestaję móc się schylić i sięgnąć do podłogi, nawet wstanie z kanapy jest trudne - stawy się rozluźniają, a jednocześnie rozszerzają i bolą, nie mogę wytrzymać z powodu bólu pachwin, miednicy, bioder, krzyża, nawet dłoni. Nie chcę zamieniać się w jęczącą i biadolącą kulę nieszczęścia, ale trochę tak się czuję.
Wypróbowuję chyba wszystkie znane mi domowe metody na przyspieszenie porodu (no może poza tymi związanymi z różnymi potrawami, nadal raczej przestrzegam diety cukrzycowej), ale nic nie działa, a jedynym efektem jest moje zmęczenie i jeszcze mniejsza możliwość poruszania się. Nagle po prostu bycie staje się problemem. I do tego stres związany z tym jak to będzie w trakcie porodu, jak będzie po porodzie, lęk o to czy Kazik na pewno jest zdrowy i kiedy w końcu go zobaczymy...
Dramat!
Symptomy
W 39 tc odwiedzamy naszą panią ginekolog, która podczas badania postanawia namówić Kazika do powolnego opuszczania brzucha - wstępny masaż szyjki macicy jest bardzo bolesny i sprawia że naprawdę zaczynam bać się porodu! Leżąc na fotelu pocę się, płaczę i jestem cała czerwona. Badanie do przyjemności nie należy. Ale faktycznie coś zaczyna się dziać, całą noc mam skurcze, brzuch pręży się i twardnieje, odchodzi chyba pierwsza część czopu. Myślę że coś zacznie się dziać, ale niestety - rano objawy ustępują i rozpoczyna się najgorszy okres poddenerwowania. Nie mogę wygodnie siedzieć ani leżeć i wszystkie objawy ostatniego tygodnia w zależności od dnia są silniejsze lub silne nie do wytrzymania.
Końcówka 40 tygodnia to przeziębienie - podwyższenie temperatury, zupełne zmęczenie i chwilowe skoki cukru powiązane ze skokami ciśnienia i tętna.
W czwartek i piątek Kazik postanawia być spokojniejszy, chyba ze względu na choróbsko męczące mamę, a ja nadal nie mogę się go doczekać, ale przesypiam większość dni.
Jedziemy na Izbę Przyjęć
Dwa dni przed terminem przez połowę czasu mecze się ze skurczami i twardniejącym brzuchem, nie jestem w stanie wziąć nawet prysznica bez pomocy. Jednak rano wszystkie objawy mijają i dzień przed wstaje tak zestresowana, ze czyszczę ponownie cale mieszkanie, zmywam, szoruje, piorę a nawet prasuje. Po kilku godzinach takiej nadaktywności mieszkanie jest gotowe na moje ewentualne go opuszczenie a ja opadam z sil. Stres powoduje ze nie jestem w stanie nawet rozmawiać przez telefon, niesamowicie boje się tego co ma nadejść choć jednocześnie chce żeby Kazik w końcu znalazł się poza brzuchem. Niemal wariuje. Jednak 29 lutego mija bez jakiejkolwiek akcji, wręcz z ustąpieniem wszystkich objawów - i nie ma już przebacz, następnego dnia musze zjawić się na Izbie Przyjęć. W poniedziałek dzwonię na IP aby dowiedzieć się o której mam się stawić we wtorek 1 marca 2016 - tego dnia mija ostateczny termin w którym miałam rodzić naturalnie i zgodnie z przykazaniem lekarza prowadzącego muszę zgłosić się na indukcję porodu.
1 marca
IP, godz. 11, przede mną w kolejce teoretycznie tylko jedna pacjentka, w praktyce wchodzę dopiero o 11:50. Panie, wbrew internetowej opinii, są sympatyczne i odpowiadają na wszystkie moje pytania. Zbierają wywiad, niezbędne badania, mierzą mnie i prowadza na ktg. Po 40-minutowym zapisie przejmują mnie 2 ginekolożki, z czego jedna się uczy i każda jej czynności jest powtarzana przez starszą koleżankę. Badanie ginekologiczne wskazuje na zamknięta i długa szyjkę, dowiaduję się więc że trafię na patologię i pewnie spokojnie będę czekała na dalsze badania. Przebieram się i salowa odwozi mnie na wózku (strasznie mi głupio ze musi mnie wieźć, taką ciężką...) na oddział. Tam przechwytuje mnie pielęgniarka która pyta o rodzaj diety i już mamy wypełniać odpowiednie kratki, gdy przez ramię zerka jej ordynator oddziału i mówi że ja nie idę na żaden oddział a na przedporodowy. Nie wiem o co chodzi, nikt mi nic nie mówi, tata Kazika nie może ze mną wejść, jedynie przekazuje rzeczy przez położną od której dowiaduję się że o 16tej (jest 14) będę miała indukowany poród. Nic nie mogę jeść choć nie jem już od rana i powoli zaczyna mi rozsadzać głowę. Podłączają mnie pod ktg i tak leżę. Dopiero godzinę później podczas kolejnego badania dowiaduję się od innej lekarki że ordynator uznał iż podczas pierwszego ktg tętno dziecka było zbyt niskie. Obecne badanie tego nie potwierdza ale i tak szykuję się na indukcje.
O 15.40 podłączają mi kroplówkę z oksytocyną po której nic się nie dzieje, nawet minimalne skurcze się wyciszają a ja umieram z głodu, bólu głowy i całego ciała od leżenia na boku.
Przed 22 koniec próby indukcji, zakończony zupełnym brakiem sukcesu, po badaniu które stwierdza ze z szyjką też się nic nie dzieje przechodzę na oddział patologii z informacją że następnego dnia poczekamy na rozwój wydarzeń.
Na oddziale 3osobowe sale z oddzielnymi łazienkami, warunki niezłe, choć warto pamiętać o tym że po każdym badaniu może dojść do krwawienia i mieć ze sobą zapas wkładek lub podpasek.
2 marca
Ale nie czekamy. Najpierw jem wyśmienite śniadanie dla bezmięsnej cukrzycówki (choć przyznaję że nawet niezbyt świeże ale pieczywo po takim czasie to prawdziwy rarytas!), później podczas badania dowiaduję się że mam duże spadki cukru, a dziecko za mało miejsca w brzuchu i okresowo spada mu tętno - muszę urodzić dziś. Ponieważ inne metody nie przyniosły żadnego skutku będę miała przebijany pęcherz płodowy. Poprzednie dwa dni stresu są niczym w porównaniu z tą wiadomością, boję się tak że nie jestem w stanie powstrzymać płynącego potoku łez. Od 10-tej leżę pod ktg i czekam do indukcji wyznaczonej na 13-14ta.
W międzyczasie trafiam na jednoosobową salę porodową i tu już tata Kazika może być ze mną, co jest znaczącą ulga. Sala jest wygodna i przestronna, z dużą łazienką, a w dodatku bardzo mila położna uspokaja mnie i tłumaczy na czym polega zabieg - lekarz podczas badania wewnętrznego niewielkim narzędziem przebija pęcherz, co ma doprowadzić do rozpoczęcia akcji skurczowej i samego porodu. Czasami trwa to kilka godzin, czasami kilkanaście - trudno powiedzieć jak zareaguje akurat mój organizm.
W międzyczasie zmienia się dyżur położnych i przejmuje mnie kolejna, z którą chętnie kontynuowałabym poród do końca. Po 13 przychodzi lekarz na przebicie pęcherza - podczas wewnętrznego badania ginekologicznego wprowadza narzędzie i przebija powłokę. Zajmuje to trochę czasu, szyjka jest nierozwarta i długa co jest problematyczne (przebijanie odbywa się zwykle przy zgładzonej szyjce i minimum 2 cm rozwarcia) ale w końcu jakoś idzie i czuję jak spomiędzy nóg wylewa mi się potok gorącego płynu. Położna naciska pupę dziecka i wyciska ze mnie jak najwięcej się da. Po tym zabiegu zostaję na łóżku, z podkładami między nogami, z cieknącymi wodami i czekam na skurcze.
Początkowo przychodzą te co zawsze od kilku dni, przypominające bardzo silny ból miesiączkowy, ale ściskające na dole brzucha. Jednak niedługo później zaczynają się również te idące od góry brzucha, regularne, połączone z krzyżowymi które są bezwzględnie najgorsze. Cały czas muszę leżeć pod zapisem ktg, który ciężko wychwycić przy ruchliwym dziecku, leżę więc nieruchomo a dodatkowo ręką musze dociskać czujnik tętna dziecka. Wszystko boli niewyobrażalnie od samej pozycji a każdy kolejny skurcz jest udręką dla krzyża. W międzyczasie spada mi cukier i co godzinę dostaję do wypicia herbatę z 2 łyżeczkami cukru, która jest dla mnie tak słodka ze aż robi mi się niedobrze. Jednak po takiej dawce cukier dobija do 80, po czym za każdym razem spada znów do 60. Około 18tej udaje mi się zyskać pół godziny ulgi - mogę usiąść na piłce i jest to najprzyjemniejsza cześć porodu ponieważ daje ulgę plecom. Jednak za chwilę znów wracam pod ktg ze względu na nieprawidłowe zapisy, wracam więc do nieruchomego leżenia i nowej położnej która już nie bardzo ma ochotę robić mi herbatę. Zmienia się również lekarz który decyduje o podaniu kolejnego wlewu oksytocyny aby przyspieszyć rozszerzanie szyjki. Po 20tej mam skurcze co 3 minuty, cukier bez herbaty spada, dostaję drgawek z zimna, a szyjka ma ledwie 4 cm...
Około 20.35 przychodzi lekarz i bez ogródek przedstawia mi sytuację - z każdym moim skurczem tętno dziecka zanika, muszę zgodzić się na cesarkę.
Wszystko dzieje się błyskawicznie - dostaję dokumenty do podpisu, zdejmuję swoją koszulę i zakładam szpitalną, położna zakłada mi cewnik i wiezie na salę operacyjną a tata Kazika w tym czasie pakuje nasze rzeczy. Na sali operacyjnej muszę wejść na stół oraz wytrzymać na nim z wypiętym kręgosłupem do znieczulenia co jest niełatwe bo oksytocyna zaczęła właśnie działać na całego i mam skurcz za skurczem. Po zastrzyku między kręgi zostaję położona na plecach, przed twarzą stawiają mi parawan, umieram ze strachu o Kazika i płaczę. Na szczęście u szczytu głowy staje anestezjolog który rzeczowo i spokojnie tłumaczy mi każdy kolejny krok. Nie czuję nic do szyi, w klatce piersiowej ogromny ucisk, zawroty głowy są nieporównywalne z żadnymi innymi, przestaję słyszeć Zostaje rozkrojona niemal natychmiast i czuję jak lekarze wyjmują Kazika na zewnątrz ale go nie słyszę. Po chwili dobiega mnie cichy kwik i nad parawanem widzę ciałko mojego chłopca: "wszystko w porządku, dziecko żyje". Wpadam w spazmatyczny ryk, nie mogę powstrzymać łez, zaczynam się dusić i dostaję tlen.
Kazik zostaje zbadany i przekazany do kangurowania Tacie. Mnie po zszyciu przewożą na salę pooperacyjna i podłączają pod kroplówki. Nie jestem w stanie nic powiedzieć ani się ruszać ale po jakimś czasie pielęgniarka przynosi do mnie Kazika, podnosi moje ramię i przystawia go do piersi. Spędzamy tak całą noc. Nie mam jak podnieść głowy i go obejrzeć, nie wiem jak wygląda mój synek, ale całą noc nie śpię tylko słucham jego oddechu i mimo wielu godzin poprzedzających ten moment - uznaję że jest to najpiękniejsza noc mojego życia. Nie umiem opisać słowami uczucia które towarzyszy pierwszej nocy spędzanej z dzieckiem przytulonym do boku.
0 komentarze: