Pierwsze dni w domu

marca 29, 2016 1 Comments

W szpitalu myślałam tylkoo tym aby wrócić do domu, być już z dala od nie swojej łazienki, naprzemiennego płaczu Kazika i innych dzieci, nocy przerywanej nagłym blaskiem światła o 5 rano na mierzenie temperatury itd..

Jednak nie myślałam o tym, jakie przerażenie czeka mnie we własnych czterech ścianach, z dala od świadomości pomocy medycznej dostępnej na wyciągnięcie ręki,z niepewnością, strachem dotyczącym prawidłowości poszczególnych zachowań, rozchwianiem emocjonalnym i słabym samopoczuciem fizycznym.

Pierwszą przeszkodą było wdrapanie się po schodach na drugie piętro, rozcięte mięśnie brzucha spowodowały że trudność była większa niż w ostatnim dniu ciąży. Później jednak było tylko gorzej - wielkie gorzkie łzy toczyły się po moich policzkach co chwilę. Bo blizna, wiszący brzuch i niejędrne, suche, dziwne ciało. Bo brak pokarmu w piersiach. Bo płacz małego - czemu on tak płacze, płaczę razem z nim, co robię źle jako matka skoro on płacze?!Czy dobrze go przewijam, czy nie za mało karmię, kiedy on chce jeść, kiedy może nasikał do pieluchy, czy to normalne że się podrapał, czy paznokcie obciąć czy zostawić, co to za krostka, czy mogę go wykąpać, czy już wyjść na spacer...

Co chwilę wszystkim sie przejmowaliśmy i chodziliśmy zdenerwowani, a razem z nami - nasze dziecko. Hormony niczego nie ułatwiały, przez tydzień krokodyle łzy lały się po moich policzkach, a tata Kazika dzielnie znosił moje rozchwianie i starał się mnie wspierać. Byłam przerażona dosłownie wszystkim i ciągle.

Co mi i nam pomogło?

1. Wizyta doradcy laktacyjnej - a jednocześnie położnej. Nie tylko pomogła mi w okiełznaniu piersi i uporaniu się z nagłym nawałem i zastojem w jednej z nich (w drugiej nadal nie było pokarmu),ale też z poczuciem winy związanym z za małą ilością pokarmu wątpliwej jakości.
Pomogła nam odpowiedzieć na najbardziej palące kwestie związane z dzieckiem - pokazała jak je prawidłowo nosić, karmić z butelki, przystawiać do piersi, czyścić kikut, sprawdzać czy żółtaczka nie wraca, rozpoznawać rodzaj płaczu... i najważniejsze - wytłumaczyła że to co nam wydaje się niepokojące jest zupełnie normalne. Dzieci śpią, płaczą, krzyczą - to jest normalne. To nie musi oznaczać że Wy robicie coś nie tak.
Dzięki takiemu uspokojeniu emocje opadły z nas na dobre dwa dni i dziecko od razu poczuło się lepiej :)

2. Wizyta położnej patronażowej - od razu po powrocie do domu tata Kazika pojechał zarejestrować go w przychodni. Niestety okazało się że na pierwszą wizytę u pediatry musimy czekać dwa tygodnie, ale dość szybko odezwała się do nas położna, która jeszcze przez telefon rozwiała pierwsze wątpliwości - akurat byłam w fazie niespania i przerażenia ponieważ Kazik nie zrobił cały dzień kupki. Ja już dostawałam rozstroju nerwowego z powodu czegoś, co okazało się normalne. Dzieci mogą robić 10 kupek dziennie a mogą nie robić ich przez 3 dni, w należności od różnych czynników. Położna zaleciła mi przez telefon stosowanie kropli probiotycznych mających na celu złagodzenie problemów z brzuszkiem, a podczas samej wizyty obejrzała dokładnie i mnie i małego i udzieliła odpowiedzi na wszystkie nasze pytania.

3. Rozmowy z mamą oraz z koleżankami, które mają kolejne dziecko - zadawanie konkretnych pytań i uzyskiwanie porad - np. jak trzymać dziecko do odbicia (wcale nie było to dla mnie oczywiste), jakich pieluch używać, które mleko modyfikowane jest najlepsze, czy inne dzieci często sikają/płaczą/śpią itd. Takie porównania pozwalają wysnuć wnioski - że każde dziecko jest inne, ale że są pewne kwestie powtarzalne. I znowu - pewne zachowania u noworodków są NORMALNE.

Nie namawiam do bagatelizowania niczego, co wydaje się Wam podejrzane czy niepokojące - namawiam do tego aby korzystać z pomocy osób doświadczonych i zajmujących się noworodkami profesjonalnie. To pozwoli rozwiać wątpliwości i ukoić Wasze skołatane nerwy, a co za tym idzie - lepiej zająć się dzieckiem.

Powodzenia - i Wam i sobie :)

1 komentarze:

Recenzja: Bralczyk i Ogórek, Na drugie Stanisław, Nowa księga imion

marca 27, 2016 0 Comments

Tę książkę polecam w szczególności przyszłym rodzicom, któzy nie wiedzą jakie imię nadać dziecku i kłócą się o znaczenie, które toż będzie ze sobą niosło, jaką rolę odegra w nadaniu dziecku charakteru.

Imię najczęściej dostaje się po kimś - z rodziny, znajomym, bohaterze serialu, historii. Czasami dlatego bo podoba nam się brzmienie poszczególnych głosek. Niekiedy ze względu na charakter jaki ze sobą niesie według przypowieści lub podań historycznych.

Jerzy Bralczyk i Michał Ogórek prowadząc dialog przybliżają znaczenie poszczególnych imion i tłumaczą, czemu niosą nas one przez życie, zwracając jednocześnie uwagę na modę zmieniającą się w zakresie nazywania kolejnych pokoleń.

Warto zajrzeć do tej pozycji i sprawdzić również co niesie ze sobą nasze własne imię :)

"
O: Bo Kazimierz jest i Wielki, i Atrakcyjny jest Kazimierz.
B: Najlepszy polski król to też Kazimierz, Jagiellończyk.
O: Najlepszy polski król?
B: Oczywiście. Polska była największą potęgą właśnie za Kazimierza Jagiellończyka.
(...)
O: Z królów Kazimierzów był jeszcze Kazimierz Dejmek - król teatru.
B: Już myślałem, że powiesz: Kazimierz Deyna.
O: Też. Tyle że on do teatru chyba nie chodził.
B: Ale czy coś ich łączyło poza imieniem?
O: Może siła? Ponoć Deyna strzelił bramkę Włochom z taką siłą, że mu pękł but. Dejmek też nie ułomek. Obydwaj mieli też niewyparzony język. "Aktor jest do grania tak jak dupa do..." - mówił Dejmek. Dosyć poniżał aktorów, ale osiągał rewelacyjne rezultaty.
"

0 komentarze:

USC: Rejestracja nowego obywatela

marca 22, 2016 1 Comments

Pewnie jak wiele osób zadajecie sobie pytanie o to, jak wygląda rejestracja noworodka w Urzędzie Stanu Cywilnego. Tak naprawdę nie jest to skomplikowana procedura i w zależności od tego, czy rodzice są małżeństwem czy też nie, można przeprowadzić ją na dwa sposoby. Warto pamiętać że wg nowych przepisów na rejestrację macie 21 dni od urodzenia dziecka.


Jeśli nie jesteście małżeństwem, a chcecie aby dziecko nosiło nazwisko ojca - możecie załatwić formalności jeszcze przed porodem. W tym celu należy udać się do dowolnego USC (może być w Waszym miejscu zamieszkania) - musicie pojechać we dwoje, najlepiej wcześniej umówiwszy się z naczelnikiem USC na tzw. uznanie ojcostwa, bez tego nie macie gwarancji że ktoś Was przyjmie. W USC składacie ośiwadczenie o ojcostwie. Na ogół potrzebne będzie zaświadczenie od ginekologa o wieku ciąży oraz akt urodzenia matki (w niektórych USC dokuementy te nie są wymagane lub wymagany jest jeszcze dodatkowo akt urodzenia ojca - zadzwońcie do swojego urzędu i upewnijcie się z jakimi dokumentami musicie się stawić. W naszym wypadku - byliśmy w dwóch różnych USC przed porodem i nie udało nam się załatwić formalności ;)).
Uznanie ojcostwa przed porodem jest o tyle praktyczne, że wówczas po porodzie tata może jechać sam do USC zarejestrować dziecko, bez konieczności obecności mamy.

Gdy macie ślub lub nie uda Wam się załatwić pierwszego etapu przed porodem
Jeśli macie ślub tata może załatwiać formalności samodzielnie, jeśli nie ale macie zaświadczenie o uznaniu ojcostwa - również. Jeśli nie jesteście małżeństwem i nie macie zaświadczenia, musicie być obecni jednocześnie podczas dopełniania formalności. To też nie jest złe rozwiązanie, bowiem najczęściej jest pretekstem do pierwszego wyjścia z domu młodej mamy i dziecka - wiem to po sobie, był to dość miły przymus :)
Jedziecie do USC wskazanego przez szpital - w wypadku szpitala przy ul. Inflanckiej w Warszawie formalności załatwiane są przez szpital - przy wypisie mama dostaje kartkę z terminem spotkania umówionego w USC przy ul. Andersa. Z taką karteczką należy w określonej godzinie stawić się przed naczelnikiem, u którego w kilka minut dokonuje się uznania ojcostwa (3 dokumenty do wypełnienia i podpisania przez matkę i ojca). Po tym fakcie w kolejnym okienku przygotowywany jest akt urodzenia oraz dokument potwierdzający nadanie numru pesel, który odbieracie i... już.
Dzidziuś ma imię, nazwisko i pesel,a Wy możecie zgłosić go do ubezpieczenia (u pracodawcy mamy) oraz siebie do świadczeń z tytuły urlopu macierzyńskiego/rodzicielskiego (u pracodawcy mamy lub mamy i taty jeśli tata również chce wykorzystać swój urlop).

1 komentarze:

Recenzja: Jo Nesbo, Pentagram

marca 20, 2016 2 Comments

Nie żebym kupiła kolejną książkę Nesbo... :P
Dostałam ją w prezencie i to już kilka miesięcy temu, ale ze względu na pracę i późniejsze obowiązki jakoś nie miałam czasu żeby ją przeczytać i tak lądowała przekładana z jednej półki na drugą, aż po przeprowadzce znalazła miejsce w sypialni i w końcu udało mi się po nią sięgnąć :)

Pentagram to kolejna książka z serii z komisarzem Hole'm w roli głównej. Tym razem po ulicach Oslo grasuje groźny Kurier Śmierci - czyli teoretycznie niegroźnie wyglądający kurier, przemieszczający się na rowerze, w praktyce spędzający sen z powiek najbardziej wytrawnym śledczym. Na miejscu zbrodni pozostawia zwłoki, które są okaleczone w charakterystyczny sposób - mają również za zadanie podpowiedzieć komisarzom kolejność dokonywania zbrodni oraz motyw. Nie wszystko jednak jest tak jasne jakby wydawało się na początku.

Czy tytułowy pentagram w tym wypadku jest symbolem szczęścia i miłości czy podstępności i szatana? Czy Hole poradzi sobie z rozwiązaniem zagadki czy znowu popadnie w alkoholowy ciąg i straci zdolność logicznego myślenia? No i najważniejsze :) - czy opłaca się spać na łóżku wodnym?! Jeśli jesteście ciekawi to przeczytajcie!

2 komentarze:

Pierwszy tydzień po cesarce

marca 15, 2016 3 Comments

Nie wiem jak to wygląda statystycznie, mam ze sobą tylko swój przykład, ale wiem jedno - zastanawiałam się setki razy czy coś jest normalne czy nie, jak to wygląda w wypadku innych dziewczyn i kiedy jakie objawy ustępują, o ile w ogóle, więc napiszę Wam jak było ze mną.

Jak już wiecie - cięcie cesarskie miałam nagłe i nieplanowane. Zawsze chciałam rodzić siłami natury i nie wyobrażałam sobie że miałoby być inaczej, rzeczywistość spłatała nam jednak figla. Nie byłam gotowa na to co mnie czeka bo i nie nastawiałam się na taką ewentualność.

Gdy już przewieziono mnie na salę pooperacyjną - po kilku godzinach zaczęłam znów czuć nogi, a później całą resztę powyżej pasa. Nie wiem po jakim dokładnie czasie bo byłam wszystkim otumaniona i nie myślałam zbyt logicznie. Na sali pooperacyjnej spędziłam 12 godzin. 10 z nich pod kroplówkami, nawadniającymi i przeciwbólowymi. Pamiętam że gdy podpięli mi ketonal zaliczyłam niezły odlot :). Po przyjęciu na pooperacyjną pielęgniarka położyła mi na brzuchu obciążenie dla lepszego obkurczania macicy i regularnie kontrolowała stan rany oraz zmieniała mi podkłady. Po odpięciu ostatniej kroplówki posadzono mnie na łóżku, na szczęście najpierw zabrano mi dziecko :) i umieszczono w specjalnym wózeczku, który towarzyszył nam już do końca pobytu - na Inflanckiej dziecko jest cały czas z matką. Siedziałam tak dość długo aż przyszły po mnie pielęgniarki z położniczego i pomogły przejść na wózek, na którym zawiozły mnie na oddział - to też był niezły odlot, nie byłam w stanie ustać na nogach. Na oddziale trafiłam do sali w której początkowo byłam sama i czekałam na Tatę Kazika aby pomógł mi wstać i pójść do łazienki. Bardzo szybko na obchód przyszedł ginekolog oraz pediatra - nie byłam w stanie wstać z tego cholernego łóżka i rozebrać dziecka do badania. Nie byłam w stanie wyjąć go z tego wózeczko-łóżeczka. Po jakimś czasie udało mi się dojść do łazienki, wziąć prysznic, zmienić bieliznę itp.

Przez pierwszy dzień dostawałam środki przeciwbólowe 6 x na dobę, drugiego dnia były to już 4 dawki, trzeciego - 2. Po operacji nie byłam w stanie przejść z pozycji siedzącej do leżącej i odwrotnie. Położenie się do snu i wstanie stanowiło nie lada wyzwanie, szczególnie jeśli musiałam obrócić się na drugi bok lub szybciej podnieść do małego. Wyjęcie go z wózeczka i zajęcie się nim, czy nawet utrzymanie na rękach graniczyły z cudem. A jednak tak się dzieje - po cesarece jesteś rzucona na głęboką wodę. Pierwszego dnia większość czasu spędził ze mną Tata Kazika. Wychodząc wieczorem poprosił pielęgniarkę aby przyszła do mnie za pół godziny i pomogła mi się podnieść i odłożyć małego do wózeczka (akurat karmiłam go w łóżku, na leżąco) - usłyszał reprymendę, że sama muszę się wszystkim zajmować bo jak nie zacznę to tak mi zostanie i że powinnam cały dzień chodzić po korytarzu. Wzięłam to sobie do serca i następnego dnia przełaziłam pół dnia aby rozchodzić ból - w efekcie nogi spuchły mi do rozmiaru słoniowego. Cały nadmiar limfy który pozostał po porodzie i operacji spłynął do nóg, które były aż błyszczące z powodu nadmiernego napięcia skóry. Czegoś takiego nie widziałam. Tymbardziej straciłam zdolność chodzenia i przemieszczenie się od łóżka do toalety stanowiło nie lada wyzwanie, przejście na drugi koniec korytarza po gotowaną wodę do przelania butelki - wydarzeniem na skalę zdobycia szczytu. Szwy ciągnęły, rana od środka bolała, straciłam mięśnie brzucha i musiałam polegać tylko na plecach, wszystko mnie bolało i spuchło,brzuch wyglądał jak w 7 miesiącu ciąży, a ja samodzielnie nie mogłam pokonać nawet wysokośći brodzika aby wziąć prysznic. W takim stanie wyszłam ze szpitala w 3 dobie.

W domu wszystko ruszyło z kopyta i z dnia na dzień widoczna była poprawa. Wprawdzie pierwsze 2 dni musiałam prosić o pomoc w wejściu do wanny i umycie stóp Tatę Kazika, jednak już pod koniec 5 doby od cesarki umyłam włosy. W 6 dobie zaczęłam samodzielnie siadać i wstawać z kanapy (im niżej tym trudniej było się ruszyć). W 7 pojechaliśmy zarejestrować małego do USC i zdjęłam szwy (rana zewnętrzenie się wygoiła, dostałam przykaz niećwiczenia przez 6 tygodni do wizyty u lekarza i dalszych instrukcji, oraz informację że za pół roku powinnam odzyskać przynajmniej częściowo czucie w brzuchu), a w 8mej posprzątałam część mieszkania i ugotowałam obiad podczas snu Kazika.

Nadal denerwuje mnie to że czuję dotyk brzuchem gdy już gdzieś po czymś nim przejadę, dotykanie go nic nie daje, poza tym jest duży obwisły i spuchnięty, stopy i łydki nadal nie doszły do siebie - jednak z każdym dniem odzyskuję jakiś kawałek dawnej sprawności i liczę na to że będzie coraz lepiej :)

Mam nadzieję że te słowa będą pocieszeniem dla dziewczyn po CC, bo pierwsze dni to prawdziwa gehenna, podczas której zastanawiamy się jak to będzie w przyszłości.

3 komentarze:

Recenzja: Alex Marwood, Dziewczyny, które zabiły Chloe

marca 13, 2016 0 Comments

Ta książka została podobno uznana prz Stephana Kinga za jedną z najlepszych książek roku - to chyba może wystarczyć za całą recenzję :)

Zdanie opisu z okładki intryguje: "Trzy dziewczynki | Poznały się rano | Wieczorem pozostały tylko dwie | Z rękami splamionymi krwią".

Teraźniejszość przeplata się tu z retrospekcjami, wraz z rozwojem bieżącej historii poznajemy szczegóły z trudnego dzieciństwa dwóch bohaterek książki. Bel i Jade jako jedenastolatki zostały skazane za zabójstwo pięciolatki. Osadzono je w dwóch różnych zakładach poprawczych, które miały wpływ na ukształtowanie ich przyszłości. W dorosłym życiu, na zawsze napiętnowane, ukrywają się przed przeszłością - pod przybranymi nazwiskami, nie mając ze sobą żadnego kontaktu.

Jak to bywa w tego rodzaju historiach - jednej wiedzie się lepiej, drugiej nieco gorzej, i to nie tak jak mogłoby na to wskazywać ich pochodzenie. Jedno na pewno je ze sobą łączy - obie żałują dnia w którym się poznały, i który miał wpływ na całe ich przyszłe życie.

Nieszczęśliwy zbieg okoliczności doprowadza do ich ponownego spotkania po dwudziestu pięciu latach oraz do ponownego skrzyżowania ich historii. A w to wszystko uwikłany jest tajemniczy zabójca, którego muszą odnaleźć zanim on odnajdzie je...

Historia dziwnych zabójstw w świecie współczesnym nie jest w żaden sposób odkrywcza, jednak napisana dobrze, utrzymająca czytelnika w napięciu - to co jest jednak w tej książce najistotniejsze to studium tego co dzieje się z psychiką dziewczynek zamkniętych w ciałach dorosłych już kobiet - całe życie uciekających przed piętnem zabójstwa z przeszłości...


0 komentarze:

Wyprawka do szpitala - update po doświadczeniach

marca 12, 2016 0 Comments

Jakiś czas temu pisałam o wyprawce do szpitala - jadąc do niego po raz pierwszy i nie wiedząc do końca czego się spodziewać. Sugerowałam się głównie listami ze stron szpitali oraz podpowiedziami znajomych, które już rodziły. Ponieważmój szpital nie udostępniał takiej listy wydawało mi się że nic mnie nie zaskoczy. A jednak!

Co mi się przydało, czego było za dużo, a czego zabrakło?

Dla dziecka:

* przydały się:
- 5 pajacyków rozpinanych po całości (uwaga! włączniez obiema nogawkami - to wygodne gdy nie umiecie jeszcze "obsługiwać" dziecka) – musiałam prosić Tatę Kazika o dowożenie kolejnych po obsikaniu pierwszych par :) 
- skarpetki, zakładane dodatkowo pod lub na pajacyki
- paczka pieluch – te z wycięciem na pępek, paczka nam wystarczyła
- 2 czapeczki – bez sznurków w które dziecko mogłoby się zaplątać
- 2 rękawiczki niedrapki - lepiej sprawdziły się skarpetki, ze względu na zakońćzenie ściągaczami - nowe rączki często są tak malutkie, że rękawiczki z nich spadają
- kilka pieluch tetrowych
- pielucha flanelowa (może zastąpić kocyk, ręcznik itp.) - owijałam nią bobasa lub używałam do odbijania, bo jest delikatniejsza od tetry
- mała butelka – po cięciu cesarskim i w wielu innych różnych wypadkach może wystąpić problem z laktacją i dokarmanie dziecka staje się niezbędne. Butelka zawsze się przyda
- nawilżone chusteczki do pupy – i tak i nie. Kazik miał po nich podrażnioną pupę, ale gdy dopiero uczymy się przewijania są wygodne
- linomag do smarowania podrażnionej pupy

* nie przydały się:
- rożek –okazuje się, że dużo lepiej sprawdzają się cienkie materiały, w któe dziecko można dokładnie owinąć - idealne są kocyki. Rożek rozłożyłam i wykorzystywałam jako dodatkową warstwę w formie kordełki, którą okrywałam malucha już owiniętego w kocyk
- smoczek - dopóki dziecko nie wyrobi sobie odruchu ssania nie warto podawać smoczek, lepiej wstrzymać się te 3-4 tygodnie
- 2 małe ręczniczki – ani to do wycierania, ani do podłożenia na ramię do odbijania :)

* zabrakło:
- kocyka!!! To absolutnie niezbędne aby malucha ogrzewać w nocy czymś co ciasno się wokół niego opatula. Nawet najbardziej miękki rożek nie jest w stanie zastąpić kocyka. Wygląda pięknie, ale nie jest najbardziej funkcjonalny - powinien być dodatkiem, ale nie zastępstwem! My kocyk pożyczaliśmy na szybko - a właściwie Tata Kazika w trakcie mojej operacji
- większej liczby pajaców rozpinanych po całości. Nie przydały mi się bodziaki ani pajace wkładane przez głowę - w pierwszych dniach, gdy dopiero uczymy się podnoszenia dziecka, im łatwiej coś założyć tym lepiej. Pamiętajcie że w szpitalu dziecko musicie rozbierać i ubierać przynajmniej kilkukrotnie w ciągu dnia - do ważenia, przemywania pępka, badania, spotkania z pediatrą, przewijania, gdy się zasika itd.


Dla mamy:

*przydały się:
- 3 koszule  - śmiało mogłoby ich być więcej, warto przebrać się po każdym prysznicu aby poczuć się choć odrobinę lepiej
- klapki pod prysznic - nie tylko pod prysznic :)
- szlafrok - warto zadbać o to aby był stosunkowo luźny, łącznie z rękawami
- ręcznik
- kosmetyki - przynajmniej te podstawowe :)
- podpaski – jako wsparcie wkładów poporodowych, dzięki skrzydełkom wszystko lepiej się utrzymuje
- majtki poporodowe – kupiłam 4 pary wielokrotnego użytku, do prania - te są najlepsze, bowiem są miękkie, nie uciskają i w wypadku blizny po cesarskim cięciu da się je umieścić pod cięciem lub nad nim, tak aby nie drażnić szwów
- wkłady poporodowe - wprawdzie w szpitalu były dostępne, ale zawsze warto mieć swoje pod ręką, szczególnie przez pierwsze 2-3 dni, gdy trzeba je zmieniać bardzo często. Ja korzystałam z Baby Ono i jestem zadowolona
- wkładki laktacyjne – nawet jeśli nie na nadmiar mleka, to w wypadku poranionych sutków sprawdzają się wyśmienicie aby oddzielić ciało od materiału
- stanik aby gdzieś te wkładki umieszczać
- do porodu – woda w butelce z dozownikiem
- ładowarka do telefonu
+ bardzo ważne - dokumenty + wyniki badań - upewnijcie się że macie ze sobą cały komplet, jest niezbędny do przyjęcia do szpitala!

* nie przydały się:
- leginsy i tunika - codziennie trzeba rozbierać się do badania ginekologicznego, jeśli czujecie się trochę gorzej a rany ciągną, to marzycie o tym aby mieć na sobie jak najmniej i jak najlżejszych tkanin
- miękkie kapcie - szybciej i łatwiej wkłada się klapki
- podkłady poporodowe – w moim szpitalu było ich pod dostatkiem, zarówno do położenia na łóżku jak również do wykorzystania do przewijania dziecka
- ręczniki papierowe- generalnie są niezbędne (np. do osuszania blizn itp.) ale u mnie w szpitalu były na każdym kroku
- książka - kto by miał na to czas :)
- majtki jednorazowe, z gumką w pasie - po cięciu cesarskim jedynie drażniłyby ciało
- laktator - mimo problemów z laktacją na jego wykorzystanie po prostu nie starczyło czasu i za laktator robiło samo dziecko 
+ ubrania na wyjście - oddajecie je do depozytu lub osobie towarzyszącej, która przywozi je w dniu wypisu

*zabrakło:
- kremu na popękane sutki (np. Maltan) - polecam stosowanie w okresie ciąży i zabranie ze sobą do szpitala

0 komentarze:

TEN dzień: poród!

marca 10, 2016 0 Comments

Kilka miesięcy przygotowań - ciała, psychiki, otoczenia. A i tak w 9 miesiącu szaleństwo - jak to będzie, co to będzie, jak rozpoznać, kiedy nastąpi, co wtedy robić, jak nie zwariować, a najlepiej - jak to przespać i obudzić się z grzecznym, odchowanym, dużym i niewymagającym dzieckiem u boku?

Zanim jednak dojdzie co do czego - zastanawiam się kiedy TO nastąpi. Dwa tygodnie przed terminem zaczynam denerwować się tym faktem. Torba spakowana, pokój urządzony, miśki z karuzeli fruwają tyłkami do góry i czekają. Teoretycznie Kazik może już do nas wychodzić. Czuję że mu niewygodnie i ciasno, nie ma się nawet jak obrócić, a próby przesunięcia kończyn powodują niezły ból u mnie i wściek w środku nocy.
Zaczynam odczuwać nacisk na dół macicy, tak jakby nasz syn postanowił jednak się wydostać z zza małego środowiska, pachwiny bolą, biodra promieniują na całe ciało, bóle miesiączkowe obecne, po schodach na nasze drugie piętro z dnia na dzień bardziej się wciągam niż wchodzę, z podłogi mojego samochodu to już nic nie podniosę bo się nie schylę, a skurcze mendy jedne nadal nie nadchodzą. Co jest grane, przecież mogłoby się już zacząć?

Pierwszego dnia 38 tygodnia na KTG pielęgniarka mówi: "pójdzie pani teraz do pana doktora, zapis jest  w normie, ale skurcze jeszcze nie występują, a pewnie by pani już chciała?". Pewnie że bym chciała, myślę sobie, ale bez takiego ostatecznego przekonania, bo z drugiej strony poród, krew, nieczystości, łzy i przeciskanie arbuza przez cytrynę... Ale tydzień później bardzo chcę zobaczyć choć cień po tych skurczach, bo normalnie nie mam już sił.

No ile można być taką grubą kluchą, która nie ma na nic siły, w dodatku nie może zjeść niczego na co ma ochotę i dostaje świra gdy dzieciak szaleje i jeszcze większego gdy tego nie robi?

Zastanawiam się czy rozpoznam skurcze, czy odejdą mi wody, czy może ten obrzydliwy czop o którym tyle się mówi, czy zwyczajnie - w dniu terminu będę musiała stawić się na izbie przyjęć na indukcję porodu, która jest stosowana w wypadku ciąży cukrzycowej, ze względu na szybko starzejące się łożysko. Kwestia zakładania cewnika-balonika, wlewania oksytocyny i wywoływania porodu nie przemawia do mnie, szczególnie że spodziewam się, że jeśli do niej dojdzie to znając życie potrwa to minimum kilka dni.

Dlatego namawiam Kazika, w myślach oraz na głos, aby zechciał wyskoczyć do nas jeszcze w lutym.

Szpital
Szpital wybieram właściwie na początku ciąży - mój wybór pada na Żelazną, ze względu na dobre opinie krążące wśród znajomcyh, ale i w zakamarkach internetu. Im jednak bliżej końca ciąży tym więcej mam wątpliwości, głównie związanych z tym że w terminie mojego porodu tych porodów zwykle jest sporo (luty/marzec to niezły ruch w interesie!) i że istnieją spore szanse, że zostanę w najmniej oczekiwanym momencie odesłana gdzie indziej. Tak więc gorączkowo zaczynam szukać alternatywy.
Właściwie nie wiem czemu decyduję się na Inflancką - gnana jakimś instynktem, wybieram spośród wspomnianej Żelaznej, Starynkiewicza oraz Orłowskiego. W ostatniej możliwej chwili nachodzi mnie taka myśl, a ponieważ wyznaję zasadę że jakakolwiek myśl jest lepsza od żadnej - postanawiam się jej trzymać. Od 36 tygodnia muszę jeździć na regularne KTG, tak więc postanawiam jeździć tam właśnie.

Szpital nie ma zaktualizowanej strony internetowej (powiedzmy sobie szczerze - nie ma żadnej funkcjonującej w ogóle), ale za to posiada numer na infolinię. Jak jest z infolinią - wiadomo, ale nie poddaję się i w końcu uzyskuję połączenie. Okazuje się że pani odpowie mi na wszystkie pytania. Dzięki temu nie tylko zapisuję się na konkretny termin i godzinę KTG, ale dowiaduję również o warunkach szpitalnych, warunkach porodu itp. Jeśli ten nie zacznie się samoistnie, to w dniu terminu mam się stawić ze wszystkimi dokumentami i wynikami badań oraz torbą na izbie przyjęć - do indukcji. Pasków cukrzycowych nie otrzymam, muszę zapewnić je sobie na czas pobytu w swoim zakresie, ale obejmie mnie dieta cukrzycowa - pani jednak napomyka że warto mieć jeszcze "coś tam swojego". Ponieważ równolegle z cukrzycową mam dietę wegetariańską, to już tymbardziej "coś tam swojego" powinno zaistnieć... Niewiele dowiaduję się na temat wymaganej wyprawki ("sprawdzi sobie pani na stronie jakiegoś innego szpitala"), ale postanawiam jechać na KTG i zobaczyć jak to wszystko wygląda.

Szpital był odnowiony w zeszłym roku i standardem przypomina bardziej prywatną klinikę - to moje pierwsze wrażenie, kontrast po doświadczeniu z innymi szpitalami.
KTG odbywa się w przychodni przyszpitalnej, tak więc nie mam szans obejrzeć wcześniej izby przyjęć. Przychodnia jest przestronna, jasna, z elementami pomarańczu, z wygodnymi skórzanymi fotelami (pomarańczowymi oczywiście). Na KTG zaprasza miła pani pielęgniarka, do przestronnego gabinetu z 4 stanowiskami - każde łóżko oddzielone jest od innych zasłonkami, panuje atmosfera intymności i szacunku. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to niezbyt miły lekarz opisujący badanie, ale świat nie jest przecież doskonały.

Ostatni tydzień
Ostatnie dni są najgorsze. Nie tylko ze względu na ogólne poddenerwowanie i oczekiwanie na poród i sam jego fakt. Z dnia na dzień robi się coraz ciężej, zawartość brzucha naciska na podbrzusze i wszystko co się tam znajduje, nigdy nie wiem czy muszę iść do toalety czy tylko mi się wydaje, z dnia na dzień przestaję móc się schylić i sięgnąć do podłogi, nawet wstanie z kanapy jest trudne - stawy się rozluźniają, a jednocześnie rozszerzają i bolą, nie mogę wytrzymać z powodu bólu pachwin, miednicy, bioder, krzyża, nawet dłoni. Nie chcę zamieniać się w jęczącą i biadolącą kulę nieszczęścia, ale trochę tak się czuję.
Wypróbowuję chyba wszystkie znane mi domowe metody na przyspieszenie porodu (no może poza tymi związanymi z różnymi potrawami, nadal raczej przestrzegam diety cukrzycowej), ale nic nie działa, a jedynym efektem jest moje zmęczenie i jeszcze mniejsza możliwość poruszania się. Nagle po prostu bycie staje się problemem. I do tego stres związany z tym jak to będzie w trakcie porodu, jak będzie po porodzie, lęk o to czy Kazik na pewno jest zdrowy i kiedy w końcu go zobaczymy...
Dramat!

Symptomy
W 39 tc odwiedzamy naszą panią ginekolog, która podczas badania postanawia namówić Kazika do powolnego opuszczania brzucha - wstępny masaż szyjki macicy jest bardzo bolesny i sprawia że naprawdę zaczynam bać się porodu! Leżąc na fotelu pocę się, płaczę i jestem cała czerwona. Badanie do przyjemności nie należy. Ale faktycznie coś zaczyna się dziać, całą noc mam skurcze, brzuch pręży się i twardnieje, odchodzi chyba pierwsza część czopu. Myślę że coś zacznie się dziać, ale niestety - rano objawy ustępują i rozpoczyna się najgorszy okres poddenerwowania. Nie mogę wygodnie siedzieć ani leżeć i wszystkie objawy ostatniego tygodnia w zależności od dnia są silniejsze lub silne nie do wytrzymania.
Końcówka 40 tygodnia to przeziębienie - podwyższenie temperatury, zupełne zmęczenie i chwilowe skoki cukru powiązane ze skokami ciśnienia i tętna.
W czwartek i piątek Kazik postanawia być spokojniejszy, chyba ze względu na choróbsko męczące mamę, a ja nadal nie mogę się go doczekać, ale przesypiam większość dni.

Jedziemy na Izbę Przyjęć
Dwa dni przed terminem przez połowę czasu mecze się ze skurczami i twardniejącym brzuchem, nie jestem w stanie wziąć nawet prysznica bez pomocy. Jednak rano wszystkie objawy mijają i dzień przed wstaje tak zestresowana, ze czyszczę ponownie cale mieszkanie, zmywam, szoruje, piorę a nawet prasuje. Po kilku godzinach takiej nadaktywności mieszkanie jest gotowe na moje ewentualne go opuszczenie a ja opadam z sil. Stres powoduje ze nie jestem w stanie nawet rozmawiać przez telefon, niesamowicie boje się tego co ma nadejść choć jednocześnie chce żeby Kazik w końcu znalazł się poza brzuchem. Niemal wariuje. Jednak 29 lutego mija bez jakiejkolwiek akcji, wręcz z ustąpieniem wszystkich objawów - i nie ma już przebacz, następnego dnia musze zjawić się na Izbie Przyjęć. W poniedziałek dzwonię na IP aby dowiedzieć się o której mam się stawić we wtorek 1 marca 2016 - tego dnia mija ostateczny termin w którym miałam rodzić naturalnie i zgodnie z przykazaniem lekarza prowadzącego muszę zgłosić się na indukcję porodu.

1 marca
IP, godz. 11, przede mną w kolejce teoretycznie tylko jedna pacjentka, w praktyce wchodzę dopiero o 11:50. Panie, wbrew internetowej opinii, są sympatyczne i odpowiadają na wszystkie moje pytania. Zbierają wywiad, niezbędne badania, mierzą mnie i prowadza na ktg. Po 40-minutowym zapisie przejmują mnie 2 ginekolożki, z czego jedna się uczy i każda jej czynności jest powtarzana przez starszą koleżankę. Badanie ginekologiczne wskazuje na zamknięta i długa szyjkę, dowiaduję się więc że trafię na patologię i pewnie spokojnie będę czekała na dalsze badania. Przebieram się i salowa odwozi mnie na wózku (strasznie mi głupio ze musi mnie wieźć, taką ciężką...) na oddział. Tam przechwytuje mnie pielęgniarka która pyta o rodzaj diety i już mamy wypełniać odpowiednie kratki, gdy przez ramię zerka jej ordynator oddziału i mówi że ja nie idę na żaden oddział a na przedporodowy. Nie wiem o co chodzi, nikt mi nic nie mówi, tata Kazika nie może ze mną wejść, jedynie przekazuje rzeczy przez położną od której dowiaduję się że o 16tej (jest 14) będę miała indukowany poród. Nic nie mogę jeść choć nie jem już od rana i powoli zaczyna mi rozsadzać głowę. Podłączają mnie pod ktg i tak leżę. Dopiero godzinę później podczas kolejnego badania dowiaduję się od innej lekarki że ordynator uznał iż podczas pierwszego ktg tętno dziecka było zbyt niskie. Obecne badanie tego nie potwierdza ale i tak szykuję się na indukcje.
O 15.40 podłączają mi kroplówkę z oksytocyną po której nic się nie dzieje, nawet minimalne skurcze się wyciszają a ja umieram z głodu, bólu głowy i całego ciała od leżenia na boku.
Przed 22 koniec próby indukcji, zakończony zupełnym brakiem sukcesu, po badaniu które stwierdza ze z szyjką też się nic nie dzieje przechodzę na oddział patologii z informacją że następnego dnia poczekamy na rozwój wydarzeń.
Na oddziale 3osobowe sale z oddzielnymi łazienkami, warunki niezłe, choć warto pamiętać o tym że po każdym badaniu może dojść do krwawienia i mieć ze sobą zapas wkładek lub podpasek.

2 marca
Ale nie czekamy. Najpierw jem wyśmienite śniadanie dla bezmięsnej cukrzycówki (choć przyznaję że nawet niezbyt świeże ale pieczywo po takim czasie to prawdziwy rarytas!), później podczas badania dowiaduję się że mam duże spadki cukru, a dziecko za mało miejsca w brzuchu i okresowo spada mu tętno - muszę urodzić dziś. Ponieważ inne metody nie przyniosły żadnego skutku będę miała przebijany pęcherz płodowy. Poprzednie dwa dni stresu są niczym w porównaniu z tą wiadomością, boję się tak że nie jestem w stanie powstrzymać płynącego potoku łez. Od 10-tej leżę pod ktg i czekam do indukcji wyznaczonej na 13-14ta.

W międzyczasie trafiam na jednoosobową salę porodową i tu już tata Kazika może być ze mną, co jest znaczącą ulga. Sala jest wygodna i przestronna, z dużą łazienką, a w dodatku bardzo mila położna uspokaja mnie i tłumaczy na czym polega zabieg - lekarz podczas badania wewnętrznego niewielkim narzędziem przebija pęcherz, co ma doprowadzić do rozpoczęcia akcji skurczowej i samego porodu. Czasami trwa to kilka godzin, czasami kilkanaście - trudno powiedzieć jak zareaguje akurat mój organizm.
W międzyczasie zmienia się dyżur położnych i przejmuje mnie kolejna, z którą chętnie kontynuowałabym poród do końca. Po 13 przychodzi lekarz na przebicie pęcherza - podczas wewnętrznego badania ginekologicznego wprowadza narzędzie i przebija powłokę. Zajmuje to trochę czasu, szyjka jest nierozwarta i długa co jest problematyczne (przebijanie odbywa się zwykle przy zgładzonej szyjce i minimum 2 cm rozwarcia) ale w końcu jakoś idzie i czuję jak spomiędzy nóg wylewa mi się potok gorącego płynu. Położna naciska pupę dziecka i wyciska ze mnie jak najwięcej się da. Po tym zabiegu zostaję na łóżku, z podkładami między nogami, z cieknącymi wodami i czekam na skurcze.
Początkowo przychodzą te co zawsze od kilku dni, przypominające bardzo silny ból miesiączkowy, ale ściskające na dole brzucha. Jednak niedługo później zaczynają się również te idące od góry brzucha, regularne, połączone z krzyżowymi które są bezwzględnie najgorsze. Cały czas muszę leżeć pod zapisem ktg, który ciężko wychwycić przy ruchliwym dziecku, leżę więc nieruchomo a dodatkowo ręką musze dociskać czujnik tętna dziecka. Wszystko boli niewyobrażalnie od samej pozycji a każdy kolejny skurcz jest udręką dla krzyża. W międzyczasie spada mi cukier i co godzinę dostaję do wypicia herbatę z 2 łyżeczkami cukru, która jest dla mnie tak słodka ze aż robi mi się niedobrze. Jednak po takiej dawce cukier dobija do 80, po czym za każdym razem spada znów do 60. Około 18tej udaje mi się zyskać pół godziny ulgi - mogę usiąść na piłce i jest to najprzyjemniejsza cześć porodu ponieważ daje ulgę plecom. Jednak za chwilę znów wracam pod ktg ze względu na nieprawidłowe zapisy, wracam więc do nieruchomego leżenia i nowej położnej która już nie bardzo ma ochotę robić mi herbatę. Zmienia się również lekarz który decyduje o podaniu kolejnego wlewu oksytocyny aby przyspieszyć rozszerzanie szyjki. Po 20tej mam skurcze co 3 minuty, cukier bez herbaty spada, dostaję drgawek z zimna, a szyjka ma ledwie 4 cm...
Około 20.35 przychodzi lekarz i bez ogródek przedstawia mi sytuację - z każdym moim skurczem tętno dziecka zanika, muszę zgodzić się na cesarkę.

Wszystko dzieje się błyskawicznie - dostaję dokumenty do podpisu, zdejmuję swoją koszulę i zakładam szpitalną, położna zakłada mi cewnik i wiezie na salę operacyjną a tata Kazika w tym czasie pakuje nasze rzeczy. Na sali operacyjnej muszę wejść na stół oraz wytrzymać na nim z wypiętym kręgosłupem do znieczulenia co jest niełatwe bo oksytocyna zaczęła właśnie działać na całego i mam skurcz za skurczem. Po zastrzyku między kręgi zostaję położona na plecach, przed twarzą stawiają mi parawan, umieram ze strachu o Kazika i płaczę. Na szczęście u szczytu głowy staje anestezjolog który rzeczowo i spokojnie tłumaczy mi każdy kolejny krok. Nie czuję nic do szyi, w klatce piersiowej ogromny ucisk, zawroty głowy są nieporównywalne z żadnymi innymi, przestaję słyszeć Zostaje rozkrojona niemal natychmiast i czuję jak lekarze wyjmują Kazika na zewnątrz ale go nie słyszę. Po chwili dobiega mnie cichy kwik i nad parawanem widzę ciałko mojego chłopca: "wszystko w porządku, dziecko żyje". Wpadam w spazmatyczny ryk, nie mogę powstrzymać łez, zaczynam się dusić i dostaję tlen.

Kazik zostaje zbadany i przekazany do kangurowania Tacie. Mnie po zszyciu przewożą na salę pooperacyjna i podłączają pod kroplówki. Nie jestem w stanie nic powiedzieć ani się ruszać ale po jakimś czasie pielęgniarka przynosi do mnie Kazika, podnosi moje ramię i przystawia go do piersi. Spędzamy tak całą noc. Nie mam jak podnieść głowy i go obejrzeć, nie wiem jak wygląda mój synek, ale całą noc nie śpię tylko słucham jego oddechu i mimo wielu godzin poprzedzających ten moment - uznaję że jest to najpiękniejsza noc mojego życia. Nie umiem opisać słowami uczucia które towarzyszy pierwszej nocy spędzanej z dzieckiem przytulonym do boku.



0 komentarze:

Recenzja: S. K. Tremayne, Bliźnięta z lodu

marca 06, 2016 0 Comments

Już, już sięgałam po głośną ostatnio pozycję, "Dziewczynę z pociągu", ale jakoś mój wzrok przyciągnęła książka stojąca obok. A ponieważ była na promocji (to co czytający lubią najbardziej) to oczywiście jakoś tak naturalnie to ona zawędrowała do mojego koszyka, a później do domu. Jakiś czas nie zabierałam się za jej czytanie, ale gdy w końcu zaczęłam - pierwszego wieczoru stoczyłam walkę sama ze sobą, aby zostawić sobie cokolwiek na wieczór następny.

Bardzo szybko, łatwo się ją czyta, ale opisy stanowią przyjemność - niezwykle plastyczny język pozwala wyobrazić sobie otoczenie opisywane przez autorkę i przenieść do jej świata.

Książka opisana jest jako porywający i przejmujący thriller - i doprawdy niemal tak jest (o tym czemu "niemal" - za chwilę).

Historia opowiada o trudach poradzenia sobie ze śmiercią dziecka oraz o sklejeniu po takim wydarzeniu rodziny ponownie w całość. Pewnego dnia, w niezapowiadający tragedii letni dzień, ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych. Rodzice oraz jej kilkuletnia siostra boleśnie odczuwają tę tragedię i starają się ułożyć życie po tragedii. Postawieni w obliczu tego wydarzenia oraz problemów finansowych, postanawiają rozpocząć życie od nowa i przeprowadzają się na maleńksa wysepkę odziedziczoną po zmarłej babci, licząc na to że w nowym miejscu otrząsną się z traumy. Jednak niedługo przed wyprowadzką ich córka mówi im, że rok wcześniej pomylili jej tożsamość i powinni zwracać się do niej imieniem córki, którą do tej pory uważali za zmarłą.

Nowe otoczenie zamiast ukojenia przynosi coraz więcej wątpliwości oraz samotności pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny, której apogeum ma miejsce w obliczu potężnego sztormu, odcinającego wysepkę od reszty świata - a wraz z tym wydarzeniem matkę i córkę, które pozostają na niej na ten czas zupełnie same.

Kilka ostatnich stron nie tylko trzyma w napięciu, ale niestety przynosi odrobinę rozczarowania - zakończenie sugeruje bowiem, że mieliśmy do czynienia nie tyle z thrillerem psychologicznym, co raczej horrorem - i ta nuta pozostawiła we mnie odrobinę niedosytu. Gdyby nie to, napisałabym że książka była genialna!

0 komentarze: