Miesiące 4, 5 i 6...
Szyjka macicy skraca się coraz bardziej, mam absolutny zakaz
jakiejkolwiek aktywności. Nie mogę biegać, używać orbitreka, robić treningów,
ani nawet chodzić na spacery!
W pracy proszę o skrócenie dnia do ośmiogodzinnego, a po
powrocie do domu leżę, trzymając nogi na oparciu kanapy. Sprzątam w weekendy,
gdy nie muszę wychodzić do biura, uważając na każdy krok.
Straszy mnie
perspektywa dziecka wypadającego ze zbyt płytkiej macicy. Regularnie przyjmuję
Luteinę, jest to niefajne i męczące i nie wyobrażam sobie że będę musiała to
robić jeszcze przez kilka miesięcy. W coraz większej ilości czynności wymagam
pomocy, nawet stanie bywa problemem. Chodzę do pracy i staram się żyć jak
wcześniej, ale ciężko idzie mi przywiązanie się do kanapy. Czuję jak mięśnie mi
zanikają, a tkanka tłuszczowa nagle
przypomina sobie o możliwości rozrostu, choć bardzo uważam na swoją dietę.
Mdłości powoli ustępują, staram się więc jeść coraz więcej rzeczy i myślę, że
to fajnie że mój dzieciak w końcu poczuje smak brokułów, nabiału, i wielu
całkiem niezłych warzyw. Nadchodzi też niezły moment na wspólne zamieszkanie.
Wiąże się to ze zbędnymi emocjami, krzykami i uniesieniami, ale postanawiamy dać
radę. W końcu fajnie będzie mieć rodzinę J
Powoli przekonuję się do tego że coś tam we mnie rośnie,
choć wydaje mi się że to jakiś obcy.
Nagle na początku 5 miesiąca tyję 5 kg, a pod jego koniec
kolejnych 5. Wiem że coś jest nie w porządku, jestem w stanie zabić za najmniejszy kawałek słodycza który znajdę
na swojej drodze (przecież ja nie lubię słodyczy!!!), ale po ich zjedzeniu jest
mi słabo, serce kołacze, ciśnienie skacze, a ja usypiam w miejscu. Podobnie
rzecz ma się z pieczywem i cięższymi potrawami. Muszę jednak czekać na
wykonanie krzywej cukrowej do 26 tygodnia ciąży. Postanawiam przejąć się tym
nagłym tyciem i przejść na dietę jeszcze przed badaniami – odstawiam słodycze i
to, po czym czuję się źle – większość pieczywa, makaronów, białego ryżu itd.
W 26tc. zapada wyrok – wyniki są jakie są, dopadła mnie cukrzyca ciążowa. Od tej pory czekają
mnie wizyty u diabetologa lub dietetyka, zaprzyjaźnienie się z glukometrem,
regularne kłucie palca i pomiary cukru wskazujące co mogę jeść a czego nie. Nie
wiem jeszcze, że z każdym kolejnym tygodniem będzie coraz gorzej i będę musiała
eliminować coraz więcej i więcej aż prawie nic mi nie zostanie.
Wszyscy mówią o przypływie energii w drugim trymestrze. Ja
mimo ograniczeń ruchowych rzucam się w wir pracy aby nie myśleć o tych
wszystkich przeciwnościach i aby przygotować wszystkich na moją przerwę w pracy
i jestem coraz bardziej zmęczona. Niestety zastrzyk energii przegapiam –
przysłania go moje przemęczenie. Jeśli macie możliwość skoncentrować się w tym
czasie na sobie, wyjechać na długi urlop, odpoczywać z książką, chodzić do
teatru – gorąco Was do tego zachęcam. Ta energia nie przełoży się w cudowny
sposób na później, nie zaczeka aż do
niej dołączycie.
W tym czasie nasz
Dzieciak zyskuje imię. Początkowo miał być dziewczynką, jednak intuicyjnie
dostał imię „Dzieciak”. Któregoś dnia moja mama oburzyła się, że nie mówimy
dzidzia, czy w jakiś inny pieszczotliwy sposób który nie przyszedł mi do głowy
i trochę na przekór odpowiedziałam: „ok, skoro musi mieć imię, to będzie Mirek, pasuje?” (z tym imieniem
wiąże się pewnego rodzaju anegdota z bohaterem nazywającym się w wysublimowany
sposób Mirek Cierucha). Nie przypuszczałam jednak, że to odwróci się przeciwko
mnie, bo gdy tylko okazało się że to chłopak to cała rodzina zaczęła nazywać go
Mirkiem, a my sami – mówić tak do brzucha.
Wybór imienia okazał się trudniejszy niż myśleliśmy, a
tworzenie kolejnych kilometrowych list wiele nie wnosiło, bowiem mieliśmy te
listy dwie różne.
Ostatecznie znaleźliśmy imię które podobało się nam
wspólnie, a w dodatku wydawało się pasować do człowieka zamkniętego w moim
brzuchu.
Któregoś wieczoru podjęliśmy decyzję – mieliśmy zostać rodzicami Kazika.
0 komentarze: